Najnowsze komentarze
To jest to! A nie jakieś tam, że j...
Ależ nie ma za co ;-) A ja się ...
-> sniadanie: w ostatnim akapicie ...
1. Chwalcie łąki umajone - pieśń r...
Dobrze napisane "Zwykła wycieczka ...
Więcej komentarzy
Moje miejsca
<brak wpisów>

15.07.2010 10:52

Mój weekendowy biathlon

Żeby motocykl był syty i żaglówka cała. Albo odwrotnie może ?

Prawie każdy słoneczny dzień weekendu zaczął wyglądać dla mnie  tak samo. W sumie dla moich bliskich niestety też - czy to za kadencji KLEkota 500 , czy Dywersji 600. Na początku, przed kupnem jednośladu była wielka niepewność mojego współzałoganta, nauczyciela ciężkiego rzemiosła żeglarskiego i ojca w jednej osobie: Czy nie zaniedbam tak długo wpajanego mi hobby na rzecz śmigania preclem gdzieś po zachodnich rubieżach ( a może i dalej? ) naszego kraju. Na szczęście wynalazłem pomysł na połączenie przyjemnego z przyjemnym i stworzyłem nową dyscyplinę sportu: biathlon. Różni się ona jednak diametralnie od tej klasycznej - zimowej. Zamieszczam poniżej opis kilkugodzinnych zmagań z żywiołem, fotoradarami, skuterzystami i wioskowymi kaskaderami.  

Przygotowania do startu wyglądają zawsze podobnie. Najważniejsze są prognozy pogody. Kilka serwisów internetowych plus informacje z telewizji. Następnie szybki przegląd maszyny i wstępna kompletacja małego bagażu. Jak wiadomo – przed każdym biathlonem – najważniejsza jest kondycja startującego. Dzień przed – w zależności od tego czy jest to sobota czy niedziela –odmawiam uczestnictwa we wszelkiego rodzaju eskapadach po nocnych klubach i rezygnuję z wlewania w siebie płynów rozweselających.

Rześki i świeży, po porannej kawie opatulam się w skórzaną zbroję, dosiadam swojego stalowego rumaka i ruszam w stukilometrową trasę na spotkanie z 19letnim żaglowcem klasy omega. Trasę Pyrogród – Lubiatów ciężko nazwać atrakcyjną turystycznie. Dookoła stepy i kartofliska aż po horyzont. Dopiero w okolicach Wolsztyna można poczuć się jak w Kanadzie. Daleko tej trasie jest to miana komfortowej. Enduraki na pewnych odcinkach doznawałyby co rusz orgazmów ze względu na różnorakie łaty i koleiny. Dystans około 100 kilometrów - nawet jak na początkującego jeźdźca - zostaje szybko pokonany. Dzięki niektórym ślamazarnym Józiom, Stasiom i Krysiom z Matizów i innych Tico-Erotico mam okazję do zwolnienia i obserwacji drzewek, krzaczków i chmurek czy dobrze wieje.  Podobnie postępuję w miejscach gdzie można liczyć na drogie zdjęcie tylnej części ciała wraz z tablicą rejestracyjną.

Po zakończeniu pierwszego etapu konkurencji, na parkingu przy przystani przepoczwarzam się z bohatera teledysków Judas Priest w zwykłego wczasowicza: krótkie spodeneczki, trampeczki, itp. Sprawdzam jeszcze czy prezent – dwie butelki ciemnego słodkawego, pieniącego  się napoju prosto z Pyrogrodu  ( i nie jest to ani pepsi ani coca) nie zagrzał się w kufrze. Następnie następuje ubranie naszej ukochanej omegi w płócienno-dakronowe szaty i ruszamy mieszać  wodę w Jeziorze Sławskim. W zależności od siły wiatru, dystans między przystanią w Lubiatowie a przystanią w Sławie lub ośrodkiem Vratislavia w Radzyniu, wraz z drogą powrotną, zajmuje nam kilka godzin. W tym czasie to zmagamy  się z wiatrem , uważamy na moczykijów, rowerzystów wodnych czy kajakarzy. Aby złapać chwilę wytchnienia wznosimy toaścik za spotkanie ciemnym z pianką i dalej kontynuujemy nasz rejs. W uszach gdzieś jeszcze pobrzmiewa  puszczony przed wyjazdem utwór „Żagle tuż nad ziemią” Martyny Jakubowicz.

Czasami – jak czas pozwoli – zatrzymujemy się na dłuższą chwilę  w indiańskiej knajpie we „Vratislavii” w Radzyniu. Wystrój lokalu sprawia wrażenie jakby został przetelportowany z jakiegoś westernu albo z filmu „Od zmiechrzu do świtu”. Jest to również coroczne miejsce festiwalu „Las, woda i blues” oraz Zlotu Miłośników VW Garbusa. Na małej alejce gwiazd można zobaczyć wmurowane w chodnik gwiazdy m.in. Michała Giercuszkiewicza, Tadeusza Nalepy czy Sławka Wierzcholskiego.  

Ilekroć jestem na wodzie,  nasuwają  mi się pewne refleksje na temat analogii między żeglarstwem a motocyklizmem. Ci wszyscy kajakarzyści, rowerowcy, moczykije i niespełnienione Davidy Hasselhoffy są dla żeglarzy jak puszkarze wlekący się i nie patrzący w lusterka. Z kolei jeśli chodzi o etykietę  żeglarskiej braci, mam coraz więcej smutnych wniosków na ten temat. Żeglarze coraz rzadziej pozdrawiają się podniesieniem lewej bądź prawej łapy lub zwykłym „cześć”. Coraz więcej jest zachowań świadczących o pochodzeniu żeglarzy z kręgów elektoratu Samoobrony lub LPR. Zaśmiecenia wody, zabieranie na pokład psów i kotów a także pływanie równocześnie na żaglach i silniku woła naprawdę o pomstę do Posejdona. Na trasie między „towarzyszami niedoli”  - jak to określiła motocyklistów moja dziewczyna - podobne zachowania są co jak co, ale sporadyczne.

Droga powrotna czyli wszystko odwrotnie: Rozbieramy naszą kochankę (patologia gorsza od „Mody na Sukces”, gdzie ojciec z synem mają wspólne źródło uniesień) z tych całych „sznurków”, „szmat” i „kłódek”. Przede mną tylko jeszcze przebranie się w skórzane ciuszki, pożegnanie z ojcem, zakończone zawsze tekstem „tylko spokojnie i powoli” i na pełnym gwizdku powrót do Krainy Podziemnej Pomarańczy. Trasa powrotna wygląda tak samo. Znów się napatoczy jakiś klocek. Znów jakiś wioskowy kaskader na „kozie” świętujący weekendową fiestę i weekendową sjestę tanim owocym, zajedzie drogę jak Gollob Protasiewiczowi tor. Zawsze w jakiejś Dziuni śpieszącej się swoim Pierdaczento z Grodziska Wlkp. do Dębienka  obudzi się Krzysztof Hołowczyc. Znów trzeba uważać na stalowych fotografów, tylko tym razem skierowanym w przeciwną stronę.

Zmęczony ale zadowolony z szumem w głowie i zamglonymi oczyma i to nie od tego ciemnego piankowego, delektuję się i wspominam ulotne chwile zamykając bramę stajni mojego rumaka. W mięśniach brzucha, pleców i ramion czuć całodzienny wysiłek. W takich właśnie momentach  nie potrzebuję już żadnej Hujany Francuskiej ani all inclusive w Kurhadzie Palestyńskiej czy jakichś  kajt surfingów na haj-weju w Teksasie. A po kilku takich wypadach opalenizna na facjacie i innych częściach ciała  taka sama jak po pobycie w tych całych Tunezjach i Marokach last minute.  I znów trzeba odczekać te cholerne 5 dni na kolejny start w moim wyjątkowym  biathlonie.

Komentarze : 0
<ten wpis nie był jeszcze komentowany>
  • Dodaj komentarz