12.10.2010 15:47
Świat jest mały.
Było piękne sobotnie przedpołudnie. Coś niespokojnie gryzło mnie tyłek i szeptało „jedź! jedź”, „jedź, gdziekolwiek”, „śmigaj, będzie fajnie”. Słońce i tylko kilka chmurek na niebie kusiło niemiłosiernie. Nie było innej możliwości abym przedostatni dzień lata 2009 spędził gdziekolwiek indziej niż w siodle mojego KLEkota. Po krótkim zastanowieniu postanowiłem odwiedzić Licheń. Dłuższą chwilę później kierowałem się już z Pyrogrodu w kierunku Wrześni. Potem wylot na słynną Route nr. 92 i rura! Podróż upływała bajecznie. Żadnych podbramkowych sytuacji, zero korków, dwa pasy w jedną stronę, ciepło, sucho i przyjemnie. Nie spinałem się, nie sprężałem. Co rusz mijali mnie dostojni jeźdźcy na swoich cruiserach, odziani w mokasyny, kurtki niczym Olo Halski z „Ekstradycji” i uzbrojeni w nieodłączne wąsy, które to chyba są na wyposażeniu tych wszystkich Dragstarów, Goldwingów i innych zawalidrogów. Przeświadczeni o swojej wyższości i wyjątkowości nie zaszczycili mnie żadnym pozdrawiającym gestem. Wyjątkiem była jedna amazonka, albo fan heavy metalu (falujące spod kasku długie włosy) na pomarańczowym KTM’ie.
Za Słupcą zrobiłem sobie krótką przerwę. Z racji tego, że nie uzbroiłem się w żaden atlas ani mapę a drogowskazy i oznaczenia dróg zaczęły mi robić chyba głupie żarty, postanowiłem zapytać się któregoś z tubylców udających się na sobotnie zakupy o drogę. Niestety po zadaniu pytania o kierunek podróży, spotkałem się z reakcją mającą miejsce przy lądowaniu kosmitów lub pojawieniu się w pobliżu Dody. I to dwa razy. W końcu zostałem skierowany na właściwą drogę. Mapy nie zabrałem z sobą bo uznałem , że do takiego obiektu jakim jest sanktuarium, drogowskazy będą mnie prowadzić jak antyterroryści członków Al.-Kaidy. Odcinki zaczynały być coraz bardziej proste i coraz mniej zatłoczone. Na około roztaczały się pola, na których było pełno przyczep z burakami i ziemniakami. Wykopki trwały w najlepsze. Obwiałem się czy za chwilę nie dostanę jakimś warzywem w głowę i sam nie zostanę warzywem. Po jakimś czasie krajobraz uległ nieznacznej zmianie. Kartofliska przeistoczyły się w tereny postindustrialne, przyczepy zamieniły się w nieznanego przeznaczenia maszyny. Klimat robił się niczym z gry Fallout. W tle zamajaczyły gdzieś budynki elektrowni. Chyba się zgubiłem. Dodatkową atrakcją były skrzyżowania równorzędne bez znaków i drogowskazów. Czy ten „katolicki Disneyland” jest jakimś pilnie strzeżonym obiektem NASA ? O co tu chodzi? Tereny zaczynały się robić coraz bardziej dzikie. W baku zaczynało się robić coraz więcej miejsca. Trzeba było szybko szukać jakiejś stacji. W końcu trafiłem na jakąś drogę prowadzącą do Konina. Na szczęście za chwile pojawiła się stacja benzynowa. Na stacji uzupełniłem niezbędne substancje: etylinę, kofeinę i trochę cukrów. Tankowanie kończył właściciel turkusowej Hondy Goldwing. Na pytanie o drogę do Lichenia, zareagował podobnie jak dwóch mieszkańców Słupcy opisanych wyżej.
W końcu dotarłem do celu. Po obu
stronach drogi wjazdowej stali właściciele posesji i machali
chorągiewkami. Niestety nie było to na moje powitanie.
Zaparkowałem na oficjalnym parkingu. Udałem się do obiektu.
Porobiłem fotki. Zjadłem frytki i flaczki wołowe i ruszyłem w
drogę powrotną. Trasa przebiegała już bez przygód i
wątpliwości. Wieczorkiem przy kuflu jasnego pełnego podzieliłem
się wrażeniami z wyjazdu z kolegą. Potem było coraz gorzej z
pogodą, potem piłkarze przegrali z Czechami 2:0, potem 1:0
dostali od Słowaków. Zima trwała w najlepsze, pomimo że u
sterów Lato....
Luty 2010.
Dostałem polecenie wyjazdu służbowego do Konina - jednej z wielu lokalizacji firmy w której pracuję. Celem wyjazdu było poinstruowanie pracownika jak ma się obchodzić z nowym palmtopem a także proste prace konserwacyjno-informatyczne. Na miejscu okazało się, że osobnik, którego mam zaznajomić z nowym sprzętem, to nikt inny jak właściciel turkusowej Hondy Złote Skrzydło.
- Przepraszam bardzo, czy Pan jeździ motocyklem? – zagaiłem nieśmiało
- Taak. A o co chodzi? – odparł lekko zdziwiony
-A czy jeździ pan turkusową Hondą Goldwing ? – kontynuowałem niczym swoje śledztwo porucznik Borewicz
- Taak!
Na twarzach współpracowników zaczęło się malować solidne zdziwienie.
- No to mieliśmy przyjemność spotkania się pod koniec września na stacji benzynowej gdzieś w okolicach Konina. Pytałem Pana o drogę do Lichenia. – ciągnąłem dalej wspomnienia letniego dnia
- Tak ? Nie pamiętam. Może? I co dotarł Pan?
Podczas dalszych prac trwały rozmowy typu „ile mocy, ile pali, jaka prędkość” przetykane ciągle słowami „Pan-Pan”. W końcu usłyszałem: „dobra nie pierd0|_ z tym Panem, Henio jestem”.
Nie sądziłem, że spotkam kiedyś zupełnie przez przypadek - w takich okolicznościach - osobę, z którą od 3 lat rozmawiam przez telefon. Od spotkania styczniowego nasze rozmowy na helpdesku wyglądają zupełnie inaczej. Częściej padają pytania o aspekty techniczne związane raczej z dwoma kołami niż z towarami, cenami czy stanami magazynowymi.
Tak więc moi drodzy, bądźcie czujni. Nigdy nie wiadomo z kim gadamy na stacji benzynowej. Nigdy nie wiadomo, komu machamy lewą łapą. Nie wiemy przed kim się napinamy na moto-forach. Może się okazać, że to sąsiad zza miedzy, kochanek siostry albo chłopak sąsiada albo Pani Dziunia, która co ranek kupuje w tym samym warzywniaku włoszczyznę.
LWG
Archiwum
Kategorie
- Na wesoło (656)
- Na wesoło (5)
- Ogólne (151)
- Ogólne (5)
- Ogólne (10)
- Turystyka (2)
- Wszystko inne (25)
- Wszystko inne (4)
- Wszystko inne (8)